Jak na gorąco skomentować poczynania naszych piłkarzy w
meczu z Estonią? Sam nie wiem. Palce przy klawiaturze najchętniej wypisałyby
serię przekleństw na to co się działo, a działo się bardzo niewiele. Niewiele
dobrego.
Fornalik zaczął, jak miał zacząć, z dwoma napastnikami.
Tylko zamiast pudłującego na treningu Piecha wystawił Artka Sobiecha, który nie
tak dawno ukuł w spotkaniu z samym Manchesterem United. W Tallinie natomiast
nie pokazał absolutnie nic. Został zmieniony w przerwie, wszedł Mierzejewski i „Waldek
King” wrócił do ustawienia swojego poprzednika. Tutaj też nic się nie ruszyło.
Polacy bili głową w mur, a Estończycy dobrze bronili. Na domiar złego w
doliczonym czasie jakiś Wassiljew zakręcił z rzutu wolnego na tyle skutecznie,
że Szczęsny piłkę przepuścił. Inna sprawa, że ustawienie naszego bramkarza przed
wykonaniem tego stałego fragmentu gry, pozostawiało dużo do życzenia. Niemniej
porażka zasłużona, może w końcu nasze grajki uderzą się w pierś.
Jakieś pozytywy?
Trochę szarpnął Mierzej, ładnie współpracowali Błaszczyk z Piszczkiem,
ale to wszystko. Przynajmniej na gorąco. Reszta wyglądała bardzo słabo, wręcz
żenująco. Perquis z Wasilewskim kilka razy kopnęli się w czoło, kilka razy
minęli z piłką, kilka razy dali się ograć. Prezentowali się jeszcze gorzej niż
dwa miesiące temu. A wydawało się, że gorzej już być nie może.
Następny mecz, już o punkty, z Czarnogórą. Odnosząc się
do najbliższej przyszłości posłużę się wyświechtanym cytatem: „ Ciemność widzę,
nic nie widzę”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz